Bezduszny tyran

Wyobraź sobie taką sytuację: idziesz z mężem do ulubionej księgarni, macie trochę wolnego czasu (wierzę, że niektórym to się przydarza) i gotówki, a do tego już od dłuższego czasu chcecie sobie zrobić taki dzień pośród półek z książkami. Spokojnie przeglądacie nowości, na które macie chrapkę i starocia, które zawsze Was korciły. Nie macie żadnych typów, po prostu bierzecie to, co wpadło Wam w ręce i czytacie po kilka stron. Jak zażre, to książka ląduje w koszyku, jak nie, to wraca na półkę. W efekcie po kilku niespiesznych godzinach stajecie przy kasie z kilkoma perełkami do kupienia i głowami pełnymi słów. Kupujecie sobie to, co wybraliście i wymieniacie się inspiracjami . Potem wychodzicie z księgarni i idziecie spacerem do domu. Po drodze mijacie jeszcze jedną księgarnię i mimochodem patrzysz na jej wystawę, a tam…książka, o której od dawna marzyłaś, ale w poprzednim sklepie jej nie było. Książka, która łączy się ze wszystkimi tematami, które krążą Ci po głowie. Książka, którą kupiłabyś jako pierwszą, gdybyś tylko znalazła ją wcześniej. Właściwie wydaliście już pieniądze przeznaczone na przyjemności, ale tak naprawdę nic by się nie stało, gdybyście zrobili przesunięcia w budżecie. W końcu macie małe zapasy finansowe. Podekscytowana mówisz mężowi, że to jest TA książka, o której kiedyś mu opowiadałaś i że po prostu musisz ją mieć, na co on odpowiada:
– Nie, moja droga. Umówiliśmy się przecież, że idziemy do naszej księgarni, tam kupujemy sobie to, co wybierzemy i na tym koniec. Nie mówiłaś, że chciałabyś coś innego. I nawet nie próbuj ze mną dyskutować, bo ja nie mam zamiaru zmieniać zdania – po czym wyjmuje Ci z ręki torebkę, żebyś przypadkiem nie zapłaciła kartą z Waszego wspólnego konta i odchodzi w dal.
Co sobie wtedy myślisz? Tyran? Despota? Psychopata bez ludzkich uczuć? Przecież gdyby chodziło o forsę, to mogłabyś oddać te wszystkie książki i kupić sobie tę wymarzoną. Co mówisz przyjaciółce, do której dzwonisz po całym zdarzeniu? Planujesz rozwód od razu, czy dopiero za miesiąc?

Konsekwentna matka

A teraz wyobraź sobie, że idziesz ze swoim dzieckiem do księgarni, bo obiecałaś mu kupić książki, które sobie wybierze. Dziecko wie, że macie budżet, który wystarczy na zakup trzech pozycji i wybiera sobie to, co mu się najbardziej podoba. Nie z każdej jego propozycji jesteś zadowolona, ale to ono podejmuje decyzję. Kupiliście dwa ciekawe opowiadania i jedną książeczkę z ogromną liczbą naklejek. Oboje radośni i w dobrym kontakcie wychodzicie ze sklepu, trzymając się za ręce. Raz powoli, a raz biegiem zmierzacie w stronę domu. Niestraszny Wam nawet kapuśniaczek, który zaczął padać z nieba. Nagle, mijając witrynę innej księgarni Twoje dziecko zamiera w bezruchu, po czym zaczyna szarpać Cię za rękę, pokazując Ci książkę, którą dostrzegło na wystawie. Mówi Ci, że właśnie o tej książce najbardziej marzyło, tylko zupełnie o tym zapomniało, a w poprzednim sklepie jej nie było. Mówi Ci o tym z ekscytacją i ufnością, że zobaczysz, jakie to dla niego ważne. Wydaliście już cały budżet przeznaczony na rozrywkę, ale macie jeszcze trochę luźnych pieniędzy, bo rachunek za prąd był w tym miesiącu wyjątkowo mały. Ale przecież była umowa. I jak to tak? Masz uczyć dziecko, że Twoje słowa nic nie znaczą i że zawsze może dostać to, czego chce? Dlatego mówisz:
– O nie, mój drogi. Umówiliśmy się przecież, że idziemy do księgarni, tam kupujemy sobie to, co wybierzesz i na tym koniec. Nie mówiłeś, że chciałbyś coś innego. I nawet nie próbuj ze mną dyskutować, bo ja nie mam zamiaru zmieniać zdania – po czym ciągniesz dziecko za rękę w stronę domu. W końcu superniania mówiła, że musisz być konsekwentna, bo inaczej wychowasz małego terrorystę.

Warto być konsekwentnym?

Czym różnią się te historie poza tym, że jednym z jej bohaterów w drugim przypadku jest dziecko?
Jak to jest z tą mityczną konsekwencją?
Ustawiałam się do niej w bardzo różnych pozycjach. Na początku mojego macierzyństwa byłam wyedukowana jak wzorowa studentka do swojej pierwszej sesji. Wiedziałam, że konsekwencja jest przereklamowana, że ważniejszy jest kontakt z drugim człowiekiem, że tylko krowa nie zmienia poglądów. I wiedziałam, rzecz jasna, że ja zawsze będę najpierw życzliwie słuchać dziecka (uosobienia spokoju i współpracy, bo przecież dzieci wychowywane w bliskości takie właśnie są), potem w ciszy (bo dziecko zobaczy, że jej potrzebuję, więc zagłębi się na dłuższą chwilę w swoim bogatym świecie wewnętrznym) posłucham swoich uczuć i potrzeb i zdecyduję, czy chcę spełnić pragnienie dziecka, czy nie mam na to zasobów. Czasem, jakoś tak dwa razy w tygodniu mniej więcej, wezmę na klatę jego niezadowolenie, wysłucham, przytulę i przeżyjemy sobie w przepływie to jego dzieciństwo otoczeni fruwającymi motylkami i jednorożcami.
Jednak życie, jak to z nim bywa, zadrwiło ze mnie dotkliwie dając mi w prezencie (tu nie drwię – to najwspanialszy dar, jaki mogłam dostać) pierworodną o dużych potrzebach. I gdzieś tak prawie do trzecich urodzin zaciskałam zęby i stosowałam tę moją wymarzoną niekonsekwencję. Potem pękłam, stwierdziłam, że dupa – to nie działa (wiem, wiem, nie ma działać, śmietankę będę spijać dopiero za dwadzieścia lat…), ja się męczę, mąż się męczy, dziecię się męczy i jeszcze pies się męczy, bo za długo czeka na wyjście na spacer. I zaczęłam trochę jednak wierzyć w moc konsekwencji. Kilka razy byłam tą mamą z drugiej opowiastki, która po wielokrotnym przesuwaniu granic mówiła: Nie! Nawet o tym nie myśl. Umówiłyśmy się na coś i nie mam zamiaru zmieniać zdania.
Tylko potem zwykle wyrastał między nami jakiś mur, którego rozbrajanie zajmowało nam dużo więcej czasu i energii niż rozmowa i złapanie kontaktu podczas konfliktu. A na dodatek przeważnie, gdy już ten kontakt odbudowałyśmy, to okazywało się, że córce chodziło o coś naprawdę dla niej ważnego, tylko nie zdążyła o tym powiedzieć, bo ja byłam już wyłączona.

Potrzeba czy strategia

Tak właśnie bywa, kiedy nie słucha się strumienia życia, które przez człowieka przepływa w postaci potrzeb, tylko przywiązuje do jednej jedynej strategii. Konsekwencja jest dla mnie właśnie taką strategią, którą mainstream wykreował jako potrzebę. Gdybym opowiedziała komuś pierwszą historię, to pewnie mąż zostałby oceniony jako nieżyczliwy i bezduszny robot. Za to mama z drugiej historii prawdopodobnie byłaby postrzegana jako konsekwentna. Dla dobra dziecka. I ja tej mamy nie chcę punktować, tylko chcę je dać znać, że jeśli nie będzie zawsze i wszędzie konsekwentna, to wcale nie robi krzywdy swojemu dziecku.
Ja przecież czasem mam w sobie ogromną przestrzeń na to, żeby pobawić się duplo w pidżamie po czytaniu do snu, bo spędziłam z Hanką wyjątkowo mało czasu w ciągu dnia, a innym razem nie ma mowy o jakiejkolwiek aktywności po dwudziestej, bo jestem zbyt zmęczona, żeby wstać z łóżka.
Dlatego tym, o co teraz dbam najbardziej jest napełnianie mojego koszyczka i rozwiązywanie emocjonalnych supełków z przeszłości, żeby móc słyszeć siebie nawet w najtrudniejszej sytuacji.
Wtedy nie muszę zastanawiać się na strategią i za nią chować, bo po odkryciu potrzeb znajduję taką, która służy nam wszystkim.
Jeśli chcecie też poczytać, co ma do powiedzenia o żelaznej konsekwencji profesjonalistka w temacie, autorka jednego z moich ulubionych rodzicielskich blogów, psycholożka dziecięca – Anita z bycblizej, jej artykuł znajdziecie tu.